niedziela, stycznia 27, 2019

Geowulf - Great Big Blue | Złamane serce w luksusowym opakowaniu | #03

Geowulf - Great Big Blue | Złamane serce w luksusowym opakowaniu | #03



Gdzieś w okolicach ¼ 2018 roku nieświadomie zapadłam się w worek pełen pachnących nowością, lśniących dream popów i wszystkiego, czemu można lekką ręką przylepić łatkę alternatywy czy indie z marzycielskim aromatem. Upalną wiosnę i długo niepoddające się lato spędziłam podśpiewując pod nosem wersy o miłości przypiekanej na chrupko w słońcu i nastoletnim buncie zakrapianym jaśminową mrożoną herbatą, z marnym skutkiem próbując trafiać strunami głosowymi w rozmyte i duszne efekty gitarowe. To było dobre lato.

Wraz z wyjęciem z szafy zimowej kurtki, dzielnie rozpoczęłam poszukiwania czegoś bardziej adekwatnego do aury, czegoś, co ukoi natrętne zbulwersowanie, że słodki i pudrowy letni czas sfilmowany w mojej pamięci na porysowanej taśmie vhs, wróci dopiero za ładnych kilka miesięcy. Plan absolutnie wypalił – przeżyłam najbardziej typowy okres lękowy, jaki tylko można sobie wyobrazić, za to w towarzystwie arcypięknych piosenek, których autorzy próbowali pocieszyć mnie, że w lodowatej, jesienno-zimowej ospałości nie jestem sama. Kolejne dni mijały, oprószone surowością nut smutnych jak oczy zmaltretowanego szczeniaka, aż w końcu, chwilę przed Świętami, w słuchawki wpadli mi o n i.




Zanim owych “ich” rozwikłam, muszę najpierw odważnie przyznać się w tym miejscu do pewnego niedbalstwa. Szukając nowości, niekiedy pierwszy odsłuch odbywa się w ramach soundtracku do pracy, ręcznego prania zapomnianych skarpetek, tarcia sera (wstaw dowolne). Nieszczególnie zatem wsłuchuję się wtedy w każdy wers, godnie łykając jednocześnie gorzką tabletkę “niewłaściwego podchodzenia do sprawy” wiedząc, że każdy na to zasługuje. Po pierwszym, nieco niechlujnym odsłuchu „Great Big Blue” pomyślałam więc, że to takie miłe, słodkie, lekkie. Po łapach dałam sobie sama i to prędko. Ale od początku.

Na pierwszy rzut oka i ucha Geowulf to duet młodych, pięknych, modnych i uśmiechniętych ludzi, którzy potrafią w synthy, słodkie wokale i beztroską szczerość. Melodie nakłaniają do rozłożenia się na trawie w gorący dzień i przeciągania się, póki wszystkie kosteczki w ciele nie odnajdą swojego właściwego miejsca. Nie pasują do niezbyt optymistycznej aury początku roku, uwielbienia do zimowego marudzenia, a bardziej do australijskiego raju, z którego pochodzą.

Sunrise when you call my name
Oh I thought you had something to say
When the tide wash me in
You and I no longer a thing
Unrepentantly I've waited for you




Star Kendrick i Toma Banjanin w celowym rozkojarzeniu poruszają się pomiędzy wytwornym dream popem, a popem samym w sobie, podczas słuchania którego płakać owszem można, o ile łzy sączyć się będą do kieliszka z nietanim winem musującym. Dla mnie dodatkowym plusem jest zahaczanie o lata 80., kiedy te spuchnięte już nieco oczy oślepiane byłyby dodatkowo odblaskami kuli dyskotekowej. Choć nie przepadam za tak wysokimi głosami i z początku zdarzało mi się lekko wzdrygnąć, dalsze obcowanie z głosem Star jest jak pokruszony lizak - słodki jak cholera i kłuje w język, ale i tak wiesz, że go zjesz, ignorując krwawiące nacięcia. Muzycznie jest już nieco spokojniej - poprawne, nieszczególnie odkrywcze (w tym dobrym znaczeniu) linie melodyczne są akuratnym akompaniamentem do codziennego jestestwa. W tej regulaminowości nie ma nic złego - czasem potrzeba człowiekowi ciepłych, krystalicznie dobrych, przyjaznych nut, takiego miękkiego, muzycznego kocyka.




Wszystko w tej recenzji mogłoby pójść dobrze, gdybym nieco wyżej nie odkryła swoich skrytych przyjemności tarcia sera i dopierania osamotnionych skarpetek przy piosenkach. Najwyższy czas się z tego wytłumaczyć. Myliłam się. Myliłam się okrutnie, a moje dotychczasowe, letnie przyzwyczajenia zaszpachlowały moją dreampopową uważność na dobre. I, mili państwo, czuję się naprawdę winna. Moment opamiętania nadszedł, gdy, o zgrozo, postanowiłam podejść do debiutanckiej płyty Geowulf po raz drugi, w momencie krytycznego podupadku na humorze. Miałam nadzieję, że ci piękni i zdolni ludzie nieco mnie rozweselą. Przypadek pozwolił, bym mogła wchłonąć ją niemal w eterze, w ciszy doskonałej, wsłuchując się niemal w każdą wyśpiewywaną literę.

Honey, I was so damn blind
Let you in, control my mind
Although I was insane
It's only me to blame


Geowulf pod mięciutką kołderką i słońcem, które pojawia się w wyobraźni już po kilku pierwszych nutach, schowali porządnie złamane serca, zawód i bezczelną rzeczywistość, która bez ogródek weryfikuje wszelkie marzenia. Rozstania, codzienna powtarzalność, szarość, wyrzuty sumienia, kace moralne, zawód własnym zachowaniem. Barwa głosu Star robi z nich towary luksusowe, jednak ostatecznie nie słychać tu ani grama oszustwa. Krystaliczne słowa i wersy każą powrócić do własnych doświadczeń, sprawdzić jak się mają nasze wspomnienia i aktualność uczuć, które kiedyś porysowały nasze ciało od wewnątrz. Ba, każe też weryfikować to, co teraz czujemy i w jakim miejscu się znajdujemy, zmuszając nas jednocześnie do wzięcia na przysłowiową klatę faktu, że to gdzie, z kim i w jak zadowalającej relacji jesteśmy, to tylko i wyłącznie nasza decyzja. A to kubeł tak lodowatej wody, że parę godzin później ciężko pozbyć się gęsiej skórki, chociażbyśmy tarli ciało z największym zapałem.

Throwing shoes, cursing you again
No make-up sex, now help me rest my head
Take my wine, I'll be fine tomorrow morning
Forget the strain my drunken nights will bring




Muzycznie pięknie się tego słucha, pięknie przy tym się rozdrabnia produkty mleczne, zapiera plamki, pisze teksty. Odważnym ogromnie polecam jednak zamknąć się z tą płytą na cztery spusty i poczuć coś dziwnego, zdrapującego warstwy starej farby. To domowy przelew z garstki wysokiej jakości najprawdziwszych przeżyć, które potrafią tkwić w człowieku bardzo długo. Łyk jest mocny, gorzkawy, upstrzony muzycznymi przesterami i maszynkami, które wydają dźwięki łagodne, kojące. Ten kontrast to uzależniający twór, którego zdecydowanie żal nie spróbować.

sobota, stycznia 26, 2019

Tusks - Dissolve | Krótki przewodnik po czteromiesięcznej kłótni | #02

Tusks - Dissolve | Krótki przewodnik po czteromiesięcznej kłótni | #02


Czy można podchodzić nieskończoną liczbę razy do recenzji jednej płyty? Okazuje się, że 10 piosenek potrafi siedzieć w głowie nawet wtedy, kiedy się ich nie słucha i łaskotać od wewnątrz, sugerując, że najwyższy czas usiąść i coś o nich napisać. Podejść do komputera i wstawanie od niego w związku z tym tekstem było tyle, że mikrourazy strukturalnych włókien mięśniowych miały pełne prawo zadomowić w moich nogach. Ale do rzeczy.


“Dissolve”, czyli debiutancka płyta Tusks - raczkującej w biznesie muzycznym, brytyjskiej multiinstrumentalistki, wpadła mi w słuchawki zupełnie przypadkiem na początku tego cholernie dusznego września. Wchłonęłam ją w całości, nie mogąc ustabilizować jakiegokolwiek poglądu na jej temat. Od razu wiedziałam, że to jedna z tych płyt, które nie wylatują drugim uchem. Po kilku odsłuchach kompletnie nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Coś było nie tak. Najpoważniejsza rana w moich bebechach spowodowana była przekonaniem, że ta płyta to mój ideał i estetyczna paczuszka wszystkiego, czego w muzyce szukam.

Rozsądnie spojrzałam na sprawę i podjęłam trzeźwą decyzję - jak to czasem bywa w pełnych emocji relacjach, zdecydowałam się na separację. Wyparcie to kiepski wybór, jednak dzielnie omijałam tę pozycję przez ponad cztery miesiące. Wraz z pluchą, podle szybko zapadająca ciemnością i nieprzyjemnie wilgotnym powietrzem przyszła ochota na rundę numer dwa. Przeklinając tajming, jego ważność czasem pozbawia człowieka właściwego ucha.



Zaczęło się więc po raz drugi, a wszelkie odczucia wreszcie zaczęły układać się w całość. Wreszcie mogę zebrać właściwe literki i docenić to, co bezsprzecznie jest tego warte. Zawstydzający ogrom przestrzeni, czysty, miejscami matowy wokal lubiący kończyć się folkowym wywijasem, leniwie rosnące w uszach synthy, miękki, lubiący dominować bas, cała tona echa i filigranowy reverb. Skoro modne są teraz gatunkowe łatki, Tusks można przyczepić tą ambientową, popową i elektroniczną jednocześnie.


Nie lubię określać muzyki mianem “smutnej”, bo to zbyt mało nacechowany, płaski i absolutnie zbyt często używany epitet. “Dissolve” pełna jest jednak pewnego rodzaju uniwersalnego bólu, który łatwo można połączyć z własnym życiorysem. Zarówno tekstowo, jak i melodyjnie, Tusks daje psychoterapeutyczne przyzwolenie na zapadnięcie się w bardzo stary, lecz dobrze znany i na pozór miękki materac, którego sprężyny gdzieniegdzie wystają i bez pardonu wbijają się w skórę. Wyznania wokalistki są szczere i bezpośrenie, a umiejętność prostolinijnego mówienia o tym, co zazwyczaj lubimy schować pod poduszkę niezmiernie sobie cenię.
Oh, darling what have you done
You threw us away without a second thought
And the words, they burn in my life
Your eyes are closed, you're just killing off




Tę płytę należy przesłuchać w całości, mimo że poszczególne kawałki podpuszczają swoją odrębnością. Zgrabnie ponumerowane i odtwarzane po kolei stanowią przemyślane doświadczenie zagubienia w eterycznej, bezkresnej przestrzeni, w której od czasu do czasu tworzy się gęsta mgła. To brutalnie szczere i masochistycznie przyjemne. Pomimo paniki, lęku, wyparcia i separacji, ostateczny werdykt to absolutna zachęta, by chociaż spróbować.

Wszystkich, których dopada czasem muzyczny kryzys, ciepło poklepuję po ramieniu. Gdzieś tam jest płyta, która może dokonać w człowieczym wnętrzu sporego rozgardiaszu. Nawet jeśli dopiero po jakimś czasie. A rozgardiasz ten jest ostatecznie warty wszystkiego.
Copyright © 2016 MONOWE , Blogger