sobota, stycznia 26, 2019

Tusks - Dissolve | Krótki przewodnik po czteromiesięcznej kłótni | #02



Czy można podchodzić nieskończoną liczbę razy do recenzji jednej płyty? Okazuje się, że 10 piosenek potrafi siedzieć w głowie nawet wtedy, kiedy się ich nie słucha i łaskotać od wewnątrz, sugerując, że najwyższy czas usiąść i coś o nich napisać. Podejść do komputera i wstawanie od niego w związku z tym tekstem było tyle, że mikrourazy strukturalnych włókien mięśniowych miały pełne prawo zadomowić w moich nogach. Ale do rzeczy.


“Dissolve”, czyli debiutancka płyta Tusks - raczkującej w biznesie muzycznym, brytyjskiej multiinstrumentalistki, wpadła mi w słuchawki zupełnie przypadkiem na początku tego cholernie dusznego września. Wchłonęłam ją w całości, nie mogąc ustabilizować jakiegokolwiek poglądu na jej temat. Od razu wiedziałam, że to jedna z tych płyt, które nie wylatują drugim uchem. Po kilku odsłuchach kompletnie nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Coś było nie tak. Najpoważniejsza rana w moich bebechach spowodowana była przekonaniem, że ta płyta to mój ideał i estetyczna paczuszka wszystkiego, czego w muzyce szukam.

Rozsądnie spojrzałam na sprawę i podjęłam trzeźwą decyzję - jak to czasem bywa w pełnych emocji relacjach, zdecydowałam się na separację. Wyparcie to kiepski wybór, jednak dzielnie omijałam tę pozycję przez ponad cztery miesiące. Wraz z pluchą, podle szybko zapadająca ciemnością i nieprzyjemnie wilgotnym powietrzem przyszła ochota na rundę numer dwa. Przeklinając tajming, jego ważność czasem pozbawia człowieka właściwego ucha.



Zaczęło się więc po raz drugi, a wszelkie odczucia wreszcie zaczęły układać się w całość. Wreszcie mogę zebrać właściwe literki i docenić to, co bezsprzecznie jest tego warte. Zawstydzający ogrom przestrzeni, czysty, miejscami matowy wokal lubiący kończyć się folkowym wywijasem, leniwie rosnące w uszach synthy, miękki, lubiący dominować bas, cała tona echa i filigranowy reverb. Skoro modne są teraz gatunkowe łatki, Tusks można przyczepić tą ambientową, popową i elektroniczną jednocześnie.


Nie lubię określać muzyki mianem “smutnej”, bo to zbyt mało nacechowany, płaski i absolutnie zbyt często używany epitet. “Dissolve” pełna jest jednak pewnego rodzaju uniwersalnego bólu, który łatwo można połączyć z własnym życiorysem. Zarówno tekstowo, jak i melodyjnie, Tusks daje psychoterapeutyczne przyzwolenie na zapadnięcie się w bardzo stary, lecz dobrze znany i na pozór miękki materac, którego sprężyny gdzieniegdzie wystają i bez pardonu wbijają się w skórę. Wyznania wokalistki są szczere i bezpośrenie, a umiejętność prostolinijnego mówienia o tym, co zazwyczaj lubimy schować pod poduszkę niezmiernie sobie cenię.
Oh, darling what have you done
You threw us away without a second thought
And the words, they burn in my life
Your eyes are closed, you're just killing off




Tę płytę należy przesłuchać w całości, mimo że poszczególne kawałki podpuszczają swoją odrębnością. Zgrabnie ponumerowane i odtwarzane po kolei stanowią przemyślane doświadczenie zagubienia w eterycznej, bezkresnej przestrzeni, w której od czasu do czasu tworzy się gęsta mgła. To brutalnie szczere i masochistycznie przyjemne. Pomimo paniki, lęku, wyparcia i separacji, ostateczny werdykt to absolutna zachęta, by chociaż spróbować.

Wszystkich, których dopada czasem muzyczny kryzys, ciepło poklepuję po ramieniu. Gdzieś tam jest płyta, która może dokonać w człowieczym wnętrzu sporego rozgardiaszu. Nawet jeśli dopiero po jakimś czasie. A rozgardiasz ten jest ostatecznie warty wszystkiego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 MONOWE , Blogger