niedziela, maja 12, 2019

Idiot Pilot - Blue Blood | Wiosenne kiszonki i wyczekana katastrofa | #05



W dzisiejszych realiach nietrudno o skaleczenie. Opuszka przecięta kartką papieru, oparzenie od piekarnika, zbyt ostra maszynka do golenia, podstępna gałązka krzaka, przyczajony schodek, ukryty kant. Czasem najmniej spodziewane rzeczy wbijają nam się w skórę czy serce, dając upust krwi lub wywołując uczucia wrzucane do worka z napisem "niemiłe".

W ostatnim czasie aż dwie takie sytuacje uraczyły mnie swoim istnieniem. W obydwu również wystąpił ten sam podły schemat, który wywołuje w człowieku niemożliwą do powstrzymania lawinę odczuć w kolejności: oczekiwanie, nadzieja, podekscytowanie, obcowanie, szok, niedowierzanie, trawienie, zawód i wyparcie. Obecnie tkwię w odczuciu przedostatnim i nim ten skrawek mojej pamięci dokona autodestrukcji, wszystko postanowiłam spisać.

Rana #1: Złowroga nowalijka
Intensywność moich uczuć do wiosennych kiszonek jest ogromna. Wyczekiwanie na ich pojawienie się w pobliskich warzywniakach to tortury, szczególnie, że początkowe ceny ogórków małosolnych są bezczelnie wysokie. Cztery dyszki za kilogram to dla mnie dużo nawet w przypadku butelki wina, nie mówiąc już o zielonych warzywach w towarzystwie korzeni chrzanu i baldachów kopru. Kiedy cena stopniała, nic nie mogło mnie już powstrzymać. Mając w planach wyjazd w miejsce dla mnie święte (dużo iglaków, mikro zasięg, jeziora i koty), zaopatrzyłam się w siateczkę podskakujących w rytm dziur na drodze małosolnych ogórków. Ochota na nie przyszła do mnie, jakby mogło być inaczej, około 2 w nocy, więc z cichutkim podekscytowaniem podreptałam do kuchni. W ciemności, oświetlona jedynie światłem lodówki (zupełnie jak na stockowych zdjęciach po wpisaniu hasła "nocne podjadanie"), wbiłam widelec w jędrniutkiego, zielonego osobnika i wzięłam najbardziej wyczekiwany gryz tego roku. Gastro-rozkosz została szybko przerwana, kiedy okazało się, że widelec wbity zbyt głęboko postanowił pozbawić mnie części zęba i nie wyglądał, by się tym przejął. Miesiące oczekiwań, ślinianki wariujące na samą myśl o małosolnym, a tu taka draka. Jedno jest pewne - serce złamane przez kiszonki krwawi naprawdę silnym potokiem.




Rana #2: Idiot Pilot - Blue Blood
Idiot Pilot jest dla mnie zespołem bardzo ważnym. Płyta "Strange We Should Meet Here" była moim soundtrackiem pierwszych miesięcy w wielkim mieście, kojarzy mi się więc z błądzeniem po nieznanych ulicach i próbami przekonywania siebie, że wcale nie jestem tu tak samotna, jak mi się wydaje. Brzmi niefajnie, ale w takim muzycznym towarzystwie wszystko powoli skleiło się do kupy. Choć płyta została zmiażdżona chociażby przez Pitchfork, ja wciąż doceniam trzaski i krzyki z elektroniczną posypką. Jakiś czas temu, po 12 latach ciszy, Idiot Pilot zapowiedziało nowy album. Cóż to było za nerwowe oczekiwanie! Data zapisana w kalendarzu, uszy nie mogące się doczekać znajomego zgiełku, podekscytowanie i nerwowe drżenie nogi.

Kiedy bardzo czekam na jakąś płytę, zwykłam przygotowywać się do odsłuchu i planować szczegóły oficjalnego kliknięcia trójkącika w kółeczku. W tym przypadku naprawdę się do tego przyłożyłam - brak planów na wieczór, poduszka pod plecki podłożona, parująca herbata w kubku i nadstawione uszy. A później nastąpiła katastrofa.



"Blue Blood" rozpoczyna kawałek "Bombs Away", który odrobinę oszukuje, że grupa nie porzuciła charakterystycznych, ślicznych riffów z pokracznym bicikiem w tle. Zmartwienie wzbudził za to wokal, który bardziej przypominał marne Muse, niż to, czego miałam prawo oczekiwać. "The Pushover" również zachowało pozory, rozpoczynając się od guziczkowej mieszanki wyznaczającej ramy słodkiej gitarze. "Mammoth" z kolei bez ogródek zaczęło już wykrzywiać moje nerwy pomiędzy brwiami, ale to "Only So Much" przelało czarę. Ja rozumiem, naprawdę. Wszystko się zmienia, wszyscy się starzejemy, ale akustycznej solówki w stylu country w samym środku płyty zespołu, którego post-hardcore'owe momenty zwykłam gloryfikować, się nie spodziewałam. Co dziwniejsze, video do tego kawałka to zbiór nagranych wiele lat temu urywków z tras i prac nad poprzednimi płytami. Chłopakom tęskni się do dawnych czasów, ale okraszenie tej nostalgii ckliwym refrenem, podczas którego mam ochotę kłusować na żwawym rumaku przez pole owsa, jest totalnym zgrzytem.



Dalej niestety również nie jest najlepiej. W "Sideways" słyszę Bon Jovi z bardzo wymuszoną chrypką, "Asylum" to dyskotekowa porażka z przaśnym, mało dowcipnym bitem wpadającym niekiedy w wykrzywione ska, "Murderous" ignoruję za nieudany mrok, a przy "Saboteur" zdałam sobie sprawę, że nie chcę już kontynuować słuchania tej płyty. Wdech, wydech, lecimy dalej. "Widespread Devastiation" brzmi jakby podstarzały rockman chciał spełnić marzenie o sławie, ale w nowoczesnym wydaniu, a "Silver Needle" to z kolei tekst, który mogłaby równie dobrze zaśpiewać Beyonce na rozdaniu dowolnych nagród. "Aerospace" miało szansę uratować honor najnowszego albumu Idiot Pilot, ale sposób śpiewania zwrotki okazał się dla mnie nieznośny. Ostatni kawałek na płycie, czyli "The Big Sleep", jest o dziwo całkiem miły i słuchalny, a przy tym niewymuszony, co mogę zarzucić jego poprzednikom. Nie wiem jednak, czy ta opinia nie myli mi się z ulgą, że dotrwałam do końca albumu.



Wyżej zdradziłam, że Idiot Pilot jest dla mnie ważny. To nie było proste, by ot tak go zbesztać. Panowie nie pozostawili mi jednak wyboru, tym bardziej że zapowiedź płyty spotkała się z ogromem ekscytacji  i to nie tylko z mojej sentymentalnej strony. Duch DYI zasługuje na małą pochwałę, ale brak tu trzasków, odgłosów przesuwania palcami po strunach czy mikrowypadków dźwiękowych, które tak lubię. Mam przeczucie, że Idiot Pilot kiedyś powróci z jeszcze bardziej niespójną płytą w ramach eksperymentu muzycznego dorastania, ale ja dam sobie z emocjami na wstrzymanie. Pierwszy album zespołu nadal ma wygodne miejsce w moim serduszku, ale zawodu związanego z "Blue Blood" szybko nie zapomnę.

Ogórkom małosolnym już wybaczyłam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 MONOWE , Blogger