czwartek, czerwca 27, 2019

Loyle Carner - Not waving, but drowning || Dobrego serca szuka się w oczach, szczerości i dobrze wysmażonych jajkach || #07



A teraz wszyscy ręce w górę!
Nie no, żartuję - ten sceniczny okrzyk wzbudza we mnie dreszcz żenady i chęć natychmiastowego schowania się pod ziemię. Skoro jednak dziś będzie o rapowej płycie, pomyślałam, że jakoś zagadam. Wybaczcie. Nie mam zbyt wiele wspólnego z tym gatunkiem, jednak raz na jakiś wpadnie mi w ucho coś, co wrzucam sobie na plejlistę nazwaną przeze mnie „Flajtudeskaj”, która w bardzo słoneczne dni towarzyszy mi w przepychaniu się pomiędzy ludźmi w skm-kowych wagonach. W rytm bitów wygodniej jest obijać się o sfrustrowane dusze schowane w spoconych ciałach.

W przypadku tytułowego jegomościa sprawa stała się jednak bardziej intensywna niż przypadkowa. Poszczególne kawałki Loyle’a rozbiegały się bezwstydnie po moich przeróżnych zestawieniach piosenkowych. "Florence" jest na tej do krępujących wzruszeń, "Damselfly" mieni się w zestawie do jeżdżenia na desce (gotowym na to, bym wreszcie zaczęła jeździć), a "You don't know" siedzi w worku z piosenkami do pracy. Wszystkie przepięknie wpasowały się w poszczególne nastroje, a ja, lekko kiwając główką, czerpałam z nich dokładnie to, czego oczekiwałam. Kiedy zauważyłam, że nieświadomie powtykałam gdzieniegdzie ponad pół jego albumu, zdecydowałam, że przyszedł czas na całość. Wzięłam się więc za najnowszy album „Not waving, but drowning”.



Loyle Carner to prawdziwy delikates. Taki miły chłopak z cudnie niskim, otulającym głosem, rapujący w sposób niewymuszony, bez żadnych swag-wzmianek, za to z londyńskim akcentem. Loyle nie robi przedziwnych kombinacji palców u rąk na widok skierowanego w jego stronę obiektywu, a uśmiecha się i śmiesznie marszczy usłany piegami nos. Na początku sierpnia zagra w Katowicach na OFF Festival, ale wierzcie mi, to nie jest jedyny powód, dla którego marzy mi się, żeby każdy tę płytę przesłuchał choć raz.


    
„Not waving, but drowning” to zestaw pełen cudowności, ale nie bombowych niespodzianek. Muzycznie jest klasycznie, ale w najlepszym tego słowa znaczeniu. Miękkie, zgrabnie posamplowane bity, niski głos bez autotune’a i innych okropieństw, na których polegają dzisiejsi samozwańczy raperzy oraz wersy, których chce się słuchać, bo skubaniec mądrze gada. Wszystko, co nagrywa Loyle, pachnie dobrym dniem, mżawką w ciepły wieczór i klimatem rapu przełomu tysiącleci – mi kojarzy się z delikatniejszą wersją Dilated Peoples czy Evidence, u których skreczowanie i melodyjne refreny święciły swoje triumfy.



Na pierwszy rzut ucha jest to płyta gwarantująca zmiękczenie zastałych po całym dniu mięśni, ot taki album do zimnego trunku i dobrego towarzystwa. Nie powiedziałabym, że to wada. Żal jednak nie zanurzyć się w nią głębiej, nie wsłuchać się i nie pobudzić do działania tej części mózgu, która odpowiedzialna jest za wzruszenie. W tekstach tkwi tu spore stadko przemyśleń, które pogilgotały mnie w specyficznych rejonach. Nieświadomie wsiąknęłam w tę płytę i ani mi się śni, żeby próbować się z tego ciepełka wydostać. W jednej piosence da się zmieścić sporo, a on wykorzystał każdą sekundę na to, co mu w głowie siedzi.



Na „Not waving, but drowning” usłyszymy wersy nawiązujące do poezji dziadka Loyle’a, którą raper odnalazł w domu w przykurzonym, leciwym tomiku. Otwierający kawałek to oda do jego mamy, a ostatnia piosenka to wiersz czytany przez nią pod skrojony na miarę bit. W trakcie i pomiędzy piosenkami znajduje się sporo przerywników z codziennych, rodzinno-przyjacielskich sytuacji, a to co mnie zachwyca najbardziej to fakt, że Loyle tego przywiązania do bliskich się nie wstydzi, a wręcz je wynosi na każdy możliwy piedestał. To jest, cholera, przeurocze. Panowie, jeśli kiedykolwiek przyjdzie wam do głowy pomysł, by zacząć rapować, dajcie sobie spokój z potokiem marnych monologów o pokoncertowych zdobyczach, spoconych od twerkowania dziewczętach i bronieniu honoru ziomków, bo nie tędy droga do zmiękczania kobiecych serc. Na „rapowe twardzielstwo” reaguję bezczelnym chichotem.



Nie ma relacji idealnych, jasne, ale mam wrażenie, że temat rodziny, tej lepszej czy gorszej, stał się pewnym tematem tabu. Niemodnie są już wspomnienia, rozmowy o traumach zostawiamy dla terapeutów, niemądrze jest myśleć o próbach reanimacji kontaktów z osobami z tej samej krwi, z którymi kontakt się urwał. Te kwestie trudno jest wziąć na klatę, a czasem od liczby fakapów, niekoniecznie naszych, uginają się barki. Jednak popijanie drinków przez biodegradowalne słomki w modnych barach nie wyczyści kory mózgowej z tego, co głęboko się tam zakorzeniło. Loyle w kawałkach bez grama nieśmiałości gaworzy o dobrych i złych rodzinnych szczegółach, a podczas jednego z koncertów wniósł swoją mamę na rękach na scenę. Ja jestem kupiona. Nawet jeśli nie ma się rodziny, o której można mówić w jakichkolwiek superlatywach, słuchając „Not waving, but drowning” bez guli w gardle można wyobrazić sobie uczucie, które towarzyszyć będzie tej, którą kiedyś chcemy stworzyć.



Nie wiem czy też tak macie, ale ja niekiedy słuchając jakiegoś wykonawcy mam wrażenie, że mogłabym się z nim zaprzyjaźnić. To przeczucie pojawiło się także i tutaj. Zrobiłam więc reaserch i wszystko rozgryzłam. Loyle Carner uwielbia Guinessa, nie lubi płynnego jajka, a gotowanie traktuje jako medytację i sposób na to, nad czym trudno zapanować. Mierzy się z ADHD i dysleksją, ale przekuł to w coś absolutnie fantastycznego - założył szkołę gotowania dla dzieciaków z ADHD i stanami lękowymi. Zanim odniósł sukces w biznesie muzycznym pracował jako kucharz, ale z pracy wyrzucili go, bo zbił ogromną ilość butelek z drogim szampanem. Mam hopla na punkcie gotowania, więc gdy zobaczyłam zdjęcie Loyle’a z książką Ottolenghi’ego w rękach, wymiękłam. Ba, zatytułował nawet nazwiskiem słynnego kucharza jeden ze swoich kawałków. Na dodatek wspomnę tylko, że Loyle ma wielkiego pudla o imieniu Ringo i maślane oczy, w których widać dobrą duszyczkę. Szach mat.



Loyle Carner to pewnego rodzaju cudowne dziecko, które wszystko zamienia w coś totalnie rozczulającego. Jest szczery, a jego odpowiedzi na pytania w wywiadach rozbrajają. O czym marzy? O kolejnym psie, o tym, żeby jego mama nie musiała pracować i rozwijaniu swoich pozamuzycznych działalności. Oby z tego wszystkiego nie zapomniał o muzyce, bo radzi sobie w niej absolutnie dobrze.

1 komentarz:

  1. https://www.nts.live/shows/inzane-michigan/episodes/inzane-michigan-17th-december-2020

    OdpowiedzUsuń

Copyright © 2016 MONOWE , Blogger