czwartek, czerwca 27, 2019

Loyle Carner - Not waving, but drowning || Dobrego serca szuka się w oczach, szczerości i dobrze wysmażonych jajkach || #07

Loyle Carner - Not waving, but drowning || Dobrego serca szuka się w oczach, szczerości i dobrze wysmażonych jajkach || #07


A teraz wszyscy ręce w górę!
Nie no, żartuję - ten sceniczny okrzyk wzbudza we mnie dreszcz żenady i chęć natychmiastowego schowania się pod ziemię. Skoro jednak dziś będzie o rapowej płycie, pomyślałam, że jakoś zagadam. Wybaczcie. Nie mam zbyt wiele wspólnego z tym gatunkiem, jednak raz na jakiś wpadnie mi w ucho coś, co wrzucam sobie na plejlistę nazwaną przeze mnie „Flajtudeskaj”, która w bardzo słoneczne dni towarzyszy mi w przepychaniu się pomiędzy ludźmi w skm-kowych wagonach. W rytm bitów wygodniej jest obijać się o sfrustrowane dusze schowane w spoconych ciałach.

W przypadku tytułowego jegomościa sprawa stała się jednak bardziej intensywna niż przypadkowa. Poszczególne kawałki Loyle’a rozbiegały się bezwstydnie po moich przeróżnych zestawieniach piosenkowych. "Florence" jest na tej do krępujących wzruszeń, "Damselfly" mieni się w zestawie do jeżdżenia na desce (gotowym na to, bym wreszcie zaczęła jeździć), a "You don't know" siedzi w worku z piosenkami do pracy. Wszystkie przepięknie wpasowały się w poszczególne nastroje, a ja, lekko kiwając główką, czerpałam z nich dokładnie to, czego oczekiwałam. Kiedy zauważyłam, że nieświadomie powtykałam gdzieniegdzie ponad pół jego albumu, zdecydowałam, że przyszedł czas na całość. Wzięłam się więc za najnowszy album „Not waving, but drowning”.



Loyle Carner to prawdziwy delikates. Taki miły chłopak z cudnie niskim, otulającym głosem, rapujący w sposób niewymuszony, bez żadnych swag-wzmianek, za to z londyńskim akcentem. Loyle nie robi przedziwnych kombinacji palców u rąk na widok skierowanego w jego stronę obiektywu, a uśmiecha się i śmiesznie marszczy usłany piegami nos. Na początku sierpnia zagra w Katowicach na OFF Festival, ale wierzcie mi, to nie jest jedyny powód, dla którego marzy mi się, żeby każdy tę płytę przesłuchał choć raz.


    
„Not waving, but drowning” to zestaw pełen cudowności, ale nie bombowych niespodzianek. Muzycznie jest klasycznie, ale w najlepszym tego słowa znaczeniu. Miękkie, zgrabnie posamplowane bity, niski głos bez autotune’a i innych okropieństw, na których polegają dzisiejsi samozwańczy raperzy oraz wersy, których chce się słuchać, bo skubaniec mądrze gada. Wszystko, co nagrywa Loyle, pachnie dobrym dniem, mżawką w ciepły wieczór i klimatem rapu przełomu tysiącleci – mi kojarzy się z delikatniejszą wersją Dilated Peoples czy Evidence, u których skreczowanie i melodyjne refreny święciły swoje triumfy.



Na pierwszy rzut ucha jest to płyta gwarantująca zmiękczenie zastałych po całym dniu mięśni, ot taki album do zimnego trunku i dobrego towarzystwa. Nie powiedziałabym, że to wada. Żal jednak nie zanurzyć się w nią głębiej, nie wsłuchać się i nie pobudzić do działania tej części mózgu, która odpowiedzialna jest za wzruszenie. W tekstach tkwi tu spore stadko przemyśleń, które pogilgotały mnie w specyficznych rejonach. Nieświadomie wsiąknęłam w tę płytę i ani mi się śni, żeby próbować się z tego ciepełka wydostać. W jednej piosence da się zmieścić sporo, a on wykorzystał każdą sekundę na to, co mu w głowie siedzi.



Na „Not waving, but drowning” usłyszymy wersy nawiązujące do poezji dziadka Loyle’a, którą raper odnalazł w domu w przykurzonym, leciwym tomiku. Otwierający kawałek to oda do jego mamy, a ostatnia piosenka to wiersz czytany przez nią pod skrojony na miarę bit. W trakcie i pomiędzy piosenkami znajduje się sporo przerywników z codziennych, rodzinno-przyjacielskich sytuacji, a to co mnie zachwyca najbardziej to fakt, że Loyle tego przywiązania do bliskich się nie wstydzi, a wręcz je wynosi na każdy możliwy piedestał. To jest, cholera, przeurocze. Panowie, jeśli kiedykolwiek przyjdzie wam do głowy pomysł, by zacząć rapować, dajcie sobie spokój z potokiem marnych monologów o pokoncertowych zdobyczach, spoconych od twerkowania dziewczętach i bronieniu honoru ziomków, bo nie tędy droga do zmiękczania kobiecych serc. Na „rapowe twardzielstwo” reaguję bezczelnym chichotem.



Nie ma relacji idealnych, jasne, ale mam wrażenie, że temat rodziny, tej lepszej czy gorszej, stał się pewnym tematem tabu. Niemodnie są już wspomnienia, rozmowy o traumach zostawiamy dla terapeutów, niemądrze jest myśleć o próbach reanimacji kontaktów z osobami z tej samej krwi, z którymi kontakt się urwał. Te kwestie trudno jest wziąć na klatę, a czasem od liczby fakapów, niekoniecznie naszych, uginają się barki. Jednak popijanie drinków przez biodegradowalne słomki w modnych barach nie wyczyści kory mózgowej z tego, co głęboko się tam zakorzeniło. Loyle w kawałkach bez grama nieśmiałości gaworzy o dobrych i złych rodzinnych szczegółach, a podczas jednego z koncertów wniósł swoją mamę na rękach na scenę. Ja jestem kupiona. Nawet jeśli nie ma się rodziny, o której można mówić w jakichkolwiek superlatywach, słuchając „Not waving, but drowning” bez guli w gardle można wyobrazić sobie uczucie, które towarzyszyć będzie tej, którą kiedyś chcemy stworzyć.



Nie wiem czy też tak macie, ale ja niekiedy słuchając jakiegoś wykonawcy mam wrażenie, że mogłabym się z nim zaprzyjaźnić. To przeczucie pojawiło się także i tutaj. Zrobiłam więc reaserch i wszystko rozgryzłam. Loyle Carner uwielbia Guinessa, nie lubi płynnego jajka, a gotowanie traktuje jako medytację i sposób na to, nad czym trudno zapanować. Mierzy się z ADHD i dysleksją, ale przekuł to w coś absolutnie fantastycznego - założył szkołę gotowania dla dzieciaków z ADHD i stanami lękowymi. Zanim odniósł sukces w biznesie muzycznym pracował jako kucharz, ale z pracy wyrzucili go, bo zbił ogromną ilość butelek z drogim szampanem. Mam hopla na punkcie gotowania, więc gdy zobaczyłam zdjęcie Loyle’a z książką Ottolenghi’ego w rękach, wymiękłam. Ba, zatytułował nawet nazwiskiem słynnego kucharza jeden ze swoich kawałków. Na dodatek wspomnę tylko, że Loyle ma wielkiego pudla o imieniu Ringo i maślane oczy, w których widać dobrą duszyczkę. Szach mat.



Loyle Carner to pewnego rodzaju cudowne dziecko, które wszystko zamienia w coś totalnie rozczulającego. Jest szczery, a jego odpowiedzi na pytania w wywiadach rozbrajają. O czym marzy? O kolejnym psie, o tym, żeby jego mama nie musiała pracować i rozwijaniu swoich pozamuzycznych działalności. Oby z tego wszystkiego nie zapomniał o muzyce, bo radzi sobie w niej absolutnie dobrze.

czwartek, maja 23, 2019

Malena Zavala – Aliso || O błogości, kołdrze z przeszłości i dymie, który nie wywołuje kaszlu || #06

Malena Zavala – Aliso || O błogości, kołdrze z przeszłości i dymie, który nie wywołuje kaszlu || #06

Dziś będzie o przyjemnościach.

Dla mnie przyjemnością jest pierwszy wieczór po zimie, kiedy można zasnąć przy otwartym oknie. Świeża pościel, która wyschła na balkonie i pachnie mieszanką proszku do prania i nocnego powietrza. Przyjemność to także zagapienie się na psa, który po chwili wyczuwa spojrzenie i biegnie do mnie, wyrywając się właścicielowi, by dać się pogłaskać. Idealnie miękkie awokado, maślane puree z ziemniaków, wykręcające buzię od ostrości kimchi i jedzenie kanapek z majonezem. Przyjemność to też zapach ogniska, przesiadywanie na pomoście, na który nikt nie przychodzi i kupienie butów na ogromnej przecenie. Udane fotografie, w całości rozwiązana krzyżówka, zanurzenie gorącego od słońca ciała w chłodnym jeziorze, wyspanie się, odgłosy cicho przelewającej się kawy do kubka i bulgoczącej w garnku zupy z koperkiem. Nic jednak nie przebija przyjemności koncertowych. I to podwójnych.

Tę historię zacznę trochę od końca, ale skoro w pierwszym akapicie tekstu o muzycznym zachwycie wspomniałam o ziemniakach, to czuję, że teraz mogę już wszystko. Początki zestawu przyjemnościowego zaczęły się od ogłoszenia koncertu Men I Trust. To, czego ten zespół się dotknie, zamienia się w muzyczno-wizualny miód, który oblepia wnętrzności gęstą, lepką warstewką błogostanu. Gloryfikację ich czynów zostawię sobie na inny tekst, ale jeśli ich jeszcze nie znacie, sio słuchać! Do ostatniej chwili czekano z podaniem europejskiego supportu Men I Trust, a ja liczyłam, że będzie to coś równie ciarkotwórczego. Wybrano Malenę, a ja nic o niej wówczas nie wiedziałam.



Nie byłabym sobą, gdybym z czystej ciekawości nie włączyła jej debiutanckiego albumu “Aliso”. “Intro”, które rozpoczyna się od bąbelków przesterowanej gitary dało mi nadzieję, ale później dołączył do niej dubowy bas i egzotyczny bęben, który, jak się później dowiedziałam, nazywa się Bambo. I to był ten moment, kiedy podekscytowanie zanurkowało w gęstym mule, a moja buzia wymruczała beznamiętne “yyych”. Kolejne „If it goes”, o raju, od razu skojarzyło mi się z piosenką Priscilli z Wiedźmina 3 (namiętny gracz here) i nie mogłam pozbyć się tego porównania. Wzięłam duży wdech, wypuściłam go i dałam sobie spokój. Na chwilę.

What if we went back
To the time that we had, oh
And admired, not reset, oh
An illusion that lasted a while
But I know, now I know

Kilka dni później w głowie zaczęły migotać mi wyrzuty sumienia, a to uczucie uważam za jedno z najbardziej nieprzyjemnych. Było mi autentycznie głupio, że nie przesłuchałam tej płyty do końca, ani nawet do środka. Zanim jednak wypełniłam dudniącą lukę, postanowiłam stworzyć mały background i poczytać o tym, kim owa pani właściwie jest.



Malena Zavala urodziła się w Argentynie, jednak ze względu na kryzys w państwie, w wieku 3 lat jej rodzina przeniosła się do Anglii. Tam postanowiła zostać gwiazdą pop i przetańczyła dzieciństwo w domowej kuchni udając, że jest Britney Spears. I ja to szanuję – myślę, że w mieszkaniu, w którym dorastałam, nadal nie da się usunąć ze ścian śladów po taśmie klejącej, którą obsesyjnie przyklejałam każdy możliwy wycinek z wizerunkiem Britney. Malena od 11 roku życia kształciła się w kierunku muzycznym i, jak łatwo można przewidzieć, w pewnym momencie nagrała kilka eksperymentalnych kawałków w garażu rodziców oraz odnalazła swój własny styl. Talent, wsparcie rodziny i tak, żwawym truchtem, powstał album. Zbiór tych informacji to oczywiście skrót, którego każdą cząstkę można rozwinąć, jednak dużą garstkę tych rozgałęzień lepiej przyjąć w formie jej piosenek.



Drugie podejście do przesłuchania “Aliso”, które nieszczególnie mnie kusiło, szybko przerodziło się w coraz intensywniej buchające cząsteczki wewnętrznego ciepła. Wciąż nie mogę powiedzieć, że pierwsze dwa kawałki trafiają w moje serce, ale kolejne, aż do końca, rozkochały mnie w sobie z dziecinną łatwością. Pomieszałam w tym piosenkowym kubku dużą łyżką i nawet jako osoba, która nie umie za bardzo wsiąknąć w południowoamerykańskie dźwięki i inne bębenki, zapadłam się w tę płytę jak nóż w miękkie masełko.

Could you stay for a while?
Even just for tonight
Even just for tonight

Patrząc na gatunkowość, internet kwalifikuje Malenę jako alternatywę i indie, ale aż żal przechowywać ją w tak bezkresnej, nic nie znaczącej szufladzie. Moje ucho wychwyciło tu rockowo-popowe brzdąkanie z latynoskim połyskiem, ale schowane w folkowo-dreampopowym, aksamitnym woreczku. Wokal jest prosty, cichy i ciepły, ale niekiedy otoczony etno-psychodelicznym dymem, który nie wywołuje kaszlu, a uczucie leniwej błogości. Słuchając „Aliso” możemy wyobrazić sobie siebie w cieplutkim łonie, w którym nie musimy się martwić o pożywienie i miejsce do spania, ale jesteśmy już przygotowani na to, że świat jest nie fair. W takiej muzycznej oprawie nie wydaje się to aż tak straszne.



Malena Zavala tworzy magiczną aurę, modląc się o ukojenie każdego, kto jej słucha. Pustka, którą po sobie pozostawia każdy dźwięk i nieustające echo tworzą wrażenie, jakbyśmy kulili się w bezpiecznym miejscu, ale poza jego murami wybuchają właśnie najpotężniejsze bomby. “Aliso” ma w sobie bliżej nieokreślony lęk, ale otulony pachnącą przeszłością kołdrą. W całym rozgardiaszu i chaosie głos Maleny jest jak kołysanka dla nawet najbardziej roztrzęsionego osobnika. Kolejne piosenki powoli, ale skutecznie i coraz mocniej tulą nas do swojego muzycznego ciałka obiecując, że wszystko się poukłada. Ja w to wierzę, nawet jeśli tylko przez chwilę.

If my mind was born in two
I don't even know which side I'm on
And if after I am gone
What if I was wrong?
But does it even matter at all?
Oh, oh, oh

Prócz niepodważalnej umiejętności kreowania gęstego powietrza, w którym wolniej się myśli o ranach i bliznach, Malena świetnie radzi sobie w wizualizacji swojej energii w postaci klipów. Jestem nimi absolutnie zauroczona i marzę, by każdy muzyk posiadał taką umiejętność. Zmiennocieplne, drżące i z premedytacją niedopracowane obrazy o smakowitej kolorystyce zasługują na ocenę celującą.



Nie mogę się doczekać, aż zobaczę Men I Trust, ale ich support wybrał sobie w mojej rozemocjonowanej głowie miejsce specyficzne. To przestrzeń, w której jest ciemno i duszno, odrobinę przerażająco, ale na samym środku tli się niegasnący płomyk, do którego instynktownie zawsze się przysuwam. Ja i Malena lubimy tam przesiadywać, a w takim towarzystwie to sama przyjemność. Dopisuję to do listy z pierwszego akapitu.

niedziela, maja 12, 2019

Idiot Pilot - Blue Blood | Wiosenne kiszonki i wyczekana katastrofa | #05

Idiot Pilot - Blue Blood | Wiosenne kiszonki i wyczekana katastrofa | #05


W dzisiejszych realiach nietrudno o skaleczenie. Opuszka przecięta kartką papieru, oparzenie od piekarnika, zbyt ostra maszynka do golenia, podstępna gałązka krzaka, przyczajony schodek, ukryty kant. Czasem najmniej spodziewane rzeczy wbijają nam się w skórę czy serce, dając upust krwi lub wywołując uczucia wrzucane do worka z napisem "niemiłe".

W ostatnim czasie aż dwie takie sytuacje uraczyły mnie swoim istnieniem. W obydwu również wystąpił ten sam podły schemat, który wywołuje w człowieku niemożliwą do powstrzymania lawinę odczuć w kolejności: oczekiwanie, nadzieja, podekscytowanie, obcowanie, szok, niedowierzanie, trawienie, zawód i wyparcie. Obecnie tkwię w odczuciu przedostatnim i nim ten skrawek mojej pamięci dokona autodestrukcji, wszystko postanowiłam spisać.

Rana #1: Złowroga nowalijka
Intensywność moich uczuć do wiosennych kiszonek jest ogromna. Wyczekiwanie na ich pojawienie się w pobliskich warzywniakach to tortury, szczególnie, że początkowe ceny ogórków małosolnych są bezczelnie wysokie. Cztery dyszki za kilogram to dla mnie dużo nawet w przypadku butelki wina, nie mówiąc już o zielonych warzywach w towarzystwie korzeni chrzanu i baldachów kopru. Kiedy cena stopniała, nic nie mogło mnie już powstrzymać. Mając w planach wyjazd w miejsce dla mnie święte (dużo iglaków, mikro zasięg, jeziora i koty), zaopatrzyłam się w siateczkę podskakujących w rytm dziur na drodze małosolnych ogórków. Ochota na nie przyszła do mnie, jakby mogło być inaczej, około 2 w nocy, więc z cichutkim podekscytowaniem podreptałam do kuchni. W ciemności, oświetlona jedynie światłem lodówki (zupełnie jak na stockowych zdjęciach po wpisaniu hasła "nocne podjadanie"), wbiłam widelec w jędrniutkiego, zielonego osobnika i wzięłam najbardziej wyczekiwany gryz tego roku. Gastro-rozkosz została szybko przerwana, kiedy okazało się, że widelec wbity zbyt głęboko postanowił pozbawić mnie części zęba i nie wyglądał, by się tym przejął. Miesiące oczekiwań, ślinianki wariujące na samą myśl o małosolnym, a tu taka draka. Jedno jest pewne - serce złamane przez kiszonki krwawi naprawdę silnym potokiem.




Rana #2: Idiot Pilot - Blue Blood
Idiot Pilot jest dla mnie zespołem bardzo ważnym. Płyta "Strange We Should Meet Here" była moim soundtrackiem pierwszych miesięcy w wielkim mieście, kojarzy mi się więc z błądzeniem po nieznanych ulicach i próbami przekonywania siebie, że wcale nie jestem tu tak samotna, jak mi się wydaje. Brzmi niefajnie, ale w takim muzycznym towarzystwie wszystko powoli skleiło się do kupy. Choć płyta została zmiażdżona chociażby przez Pitchfork, ja wciąż doceniam trzaski i krzyki z elektroniczną posypką. Jakiś czas temu, po 12 latach ciszy, Idiot Pilot zapowiedziało nowy album. Cóż to było za nerwowe oczekiwanie! Data zapisana w kalendarzu, uszy nie mogące się doczekać znajomego zgiełku, podekscytowanie i nerwowe drżenie nogi.

Kiedy bardzo czekam na jakąś płytę, zwykłam przygotowywać się do odsłuchu i planować szczegóły oficjalnego kliknięcia trójkącika w kółeczku. W tym przypadku naprawdę się do tego przyłożyłam - brak planów na wieczór, poduszka pod plecki podłożona, parująca herbata w kubku i nadstawione uszy. A później nastąpiła katastrofa.



"Blue Blood" rozpoczyna kawałek "Bombs Away", który odrobinę oszukuje, że grupa nie porzuciła charakterystycznych, ślicznych riffów z pokracznym bicikiem w tle. Zmartwienie wzbudził za to wokal, który bardziej przypominał marne Muse, niż to, czego miałam prawo oczekiwać. "The Pushover" również zachowało pozory, rozpoczynając się od guziczkowej mieszanki wyznaczającej ramy słodkiej gitarze. "Mammoth" z kolei bez ogródek zaczęło już wykrzywiać moje nerwy pomiędzy brwiami, ale to "Only So Much" przelało czarę. Ja rozumiem, naprawdę. Wszystko się zmienia, wszyscy się starzejemy, ale akustycznej solówki w stylu country w samym środku płyty zespołu, którego post-hardcore'owe momenty zwykłam gloryfikować, się nie spodziewałam. Co dziwniejsze, video do tego kawałka to zbiór nagranych wiele lat temu urywków z tras i prac nad poprzednimi płytami. Chłopakom tęskni się do dawnych czasów, ale okraszenie tej nostalgii ckliwym refrenem, podczas którego mam ochotę kłusować na żwawym rumaku przez pole owsa, jest totalnym zgrzytem.



Dalej niestety również nie jest najlepiej. W "Sideways" słyszę Bon Jovi z bardzo wymuszoną chrypką, "Asylum" to dyskotekowa porażka z przaśnym, mało dowcipnym bitem wpadającym niekiedy w wykrzywione ska, "Murderous" ignoruję za nieudany mrok, a przy "Saboteur" zdałam sobie sprawę, że nie chcę już kontynuować słuchania tej płyty. Wdech, wydech, lecimy dalej. "Widespread Devastiation" brzmi jakby podstarzały rockman chciał spełnić marzenie o sławie, ale w nowoczesnym wydaniu, a "Silver Needle" to z kolei tekst, który mogłaby równie dobrze zaśpiewać Beyonce na rozdaniu dowolnych nagród. "Aerospace" miało szansę uratować honor najnowszego albumu Idiot Pilot, ale sposób śpiewania zwrotki okazał się dla mnie nieznośny. Ostatni kawałek na płycie, czyli "The Big Sleep", jest o dziwo całkiem miły i słuchalny, a przy tym niewymuszony, co mogę zarzucić jego poprzednikom. Nie wiem jednak, czy ta opinia nie myli mi się z ulgą, że dotrwałam do końca albumu.



Wyżej zdradziłam, że Idiot Pilot jest dla mnie ważny. To nie było proste, by ot tak go zbesztać. Panowie nie pozostawili mi jednak wyboru, tym bardziej że zapowiedź płyty spotkała się z ogromem ekscytacji  i to nie tylko z mojej sentymentalnej strony. Duch DYI zasługuje na małą pochwałę, ale brak tu trzasków, odgłosów przesuwania palcami po strunach czy mikrowypadków dźwiękowych, które tak lubię. Mam przeczucie, że Idiot Pilot kiedyś powróci z jeszcze bardziej niespójną płytą w ramach eksperymentu muzycznego dorastania, ale ja dam sobie z emocjami na wstrzymanie. Pierwszy album zespołu nadal ma wygodne miejsce w moim serduszku, ale zawodu związanego z "Blue Blood" szybko nie zapomnę.

Ogórkom małosolnym już wybaczyłam.

poniedziałek, lutego 25, 2019

Film school - Bright to Death | Syrop na gorzkie rozedrganie | #04

Film school - Bright to Death | Syrop na gorzkie rozedrganie | #04

Segreguję odpady, uśmiecham się do psów, niedopałki wyrzucam do śmietników, oddzwaniam na nieodebrane połączenia, oddaje miejsca siedzące starszym, piję dużo wody, codziennie biorę witaminę C i magnez. Mimo szczerych chęci posiadania dobrego życia, ostatnie tygodnie mocno mnie poturbowały. Zwoje mózgowe są już naprawdę wyczerpane, komory sercowe odmawiają posłuszeństwa i żądają natychmiastowego zadbania o rozognione mikroblizny, które sama rozdrapuję. Niezbyt pamiętam, co się działo ostatnio na świecie, nie do końca rozumiem przedwiosenne rozochocenie ludzi, nie zauważam walki chmur ze słońcem, PiS-u z PO, nie patrzę na światła na skrzyżowaniach, a ostatnio w lodówce zgniła mi cała miska jabłek.

Niemałe życiowe turbulencje sprawiły, że musiałam rozpocząć misję o roboczej nazwie "Auto - Znieczulica”. Jej głównym celem jest mistrzostwo w profesjonalnym rozluźnianiu mięśni twarzy, które zawsze wyrażały każdą drobną zmianę w moim nastroju. Oddalone od siebie o milimetry nerwy na czole czy przy oczach tworzyły dotąd kombinacje z jasnym komunikatem, a teraz, bym mogła istnieć wśród ludzi, zdecydowanie muszą zesztywnieć. Przeżarte tkanki wewnętrzne dokuczają, a mimo to moja buzia jest pięknie wytrenowana, by imitować niewzruszenie. Jak ja się doskonale ukrywam proszę państwa, jak ja się pięknie uśmiecham i mądrzę na korporacyjnych spotkaniach, z jakim teatralnym wymachem wrzucam szpinak do blendera, jak ja profesjonalnie wyskubuję zmechecenia ze swetrów, odpowiadam na maile przemycając tu i ówdzie sympatyczną emotkę, jak rozsądnie pilnuję terminów rachunków i za każdą tyci łezkę obarczam złowrogi wiatr. Oscar, Złoty Glob i wszystko, co się filmowo mieni - ino raz, na moją półeczkę.


Znieczulicowa osłonka nie wzięła się jednak znikąd. Pożar wewnątrz wciąż rozprzestrzenia się pomimo błagań, a gdyby to, co dzieje się w środku, objawiło się na zewnątrz, to najstarsze strzygi biłyby mi pokłony. Na szczęście istnieją piosenki. Odkąd nie tykam tych, które nadwyrężyłyby moje wątłe serducho, skupiam się na delikatnych uspokajaczach, nerwowych rozluźniaczach, ziołowych tableteczkach z nut, które można dostać bez recepty. To więc idealny moment, by liznąć temat płyty pięknej, wyrównującej ciśnienie, otulającej człowieka w potrzebie aksamitną przestrzenią. Mowa tu o Film School “Bright to Death”, która przykleiła mi plasterki w strategicznych miejscach w głowie, dzięki czemu każde rozedrganie staje się łatwiejsze do kontrolowania.


Z Film School znamy się nie od dzisiaj, lecz dopiero ich album “Bright to Death”, wydany w zeszłym roku, trafił w mój najbardziej czuły punkt. Ich poprzednie wariacje w shoegaze’owo post-hardcore’owym klimacie były zdecydowanie bardziej surowe i szorstkie. Debiutancki album z 2006 roku, z okładką pełną przejaskrawionych tulipanów, wydawał się mojej szesnastoletniej wówczas wersji romantycznie buntowniczy. Rozpad zespołu w 2011 roku pozwolił im widocznie na spokojnie dojrzeć i odrobinę zmienić front, bo “Bright to Death” to upajający zestaw piosenek, przy których każdy miłośnik shoegaze i synthpopu kompletnie się roztopi. Skronie członków zespołu pokryły się szronem, a zamiast gniewnych riffów, postanowili uwarzyć gęsty syrop z synthów i efektów. Podobno czas wszystkim wychodzi na dobre.
Hold my hand this time
Just this time
I’ll believe in what we’ll find
Just you and I
Film School niekoniecznie wychodzi przed szereg, w którym postawiłabym ich zaraz obok klasycznych Slowdive, Ride czy Airiel, jednak gatunkowa tendencyjność urozmaicona jest u nich mocniejszą linią basową, odważniejszym melodyjnie wokalem i energetyczną żonglerką w czasie słuchania całego albumu. Podczas otwierającego album "Crushin" czule można tulić, "If There's One Thing I Hate" to oda do stanu zen w samym środku płyty, a "Don't Send My Love" i "The Celebration" to gwarancja tupania nóżką bez względu na okoliczności.



Szugejzowy wielbiciel z pewnością doceni każde rozmycie, otrzymując zestaw dopracowanych kawałków, przy których nie da się nudzić lub przysnąć. Ach, i czy mogłabym przez chwilę ukochać wszystkie występujące tu synthy? Niektóre kojarzą się z potężnym podmuchem ciepłego wiatru, inne z grami na Pegasusa, kolejne z kosmicznymi wyprawami z dziecięcych marzeń. Ukochuję je – bardzo, ale to bardzo.

Had a favorite song in these records
Or did you think that song was just okay?
I keep humming notes that keep disappearing  
Still something here, nothing to play

”Bright to Death” przesłuchałam niezliczoną ilość razy, a im dalej w las, wychwytuję coraz to dziwniejsze muzyczne skojarzenia. Słyszę Robert'a Smith'a, chwyty jak z "Bitter Sweet Symphony”, a nawet trochę starutkiego U2. Może to już mała obsesja, a może dowód na to, że muzyka nie jest nieskończona. W moim świecie lata 80. i 90. nadal są absolutnie gloryfikowane, więc proszę panów muzyków, proszę się nie krępować.


Jedno jest pewne - album zapewnia garstkę ukojenia, kiedy człowiek struje się czymś poważnym, a musi choć o milimetr podnieść nos do góry. Odkąd niemała ze mnie mazepa, już kilka chwil po jej włączeniu projekt znieczulicowy nabiera mocy. Im bardziej więc moja głowa gubi się w nieuniknionym bałaganie, tym chętniej po nią sięgam. „Bright to Death” to prawdziwy odkurzacz rumba wśród płyt – skutecznie i niezauważenie usuwa ostre, potencjalnie niebezpieczne elementy, nie pozwalając nam się rozpaść, nawet jeśli tylko przez chwilę. Płyta obowiązkowa, szczególnie że pasuje najbardziej do ostatnich podrygów zimy i skomplikowanej aury, której nie da rady zrozumieć. No to sio! Słuchać!

Edit: Zabawne, że w dniu, kiedy zaczynałam pisać tę (naprawdę długą) recenzję, na moim ukochanym jutubowym kanale KEXP pojawił się materiał video z ich występu live w owej rozgłośni. Zdecydowanie warto rzucić na niego okiem, bo to trochę jak zjazd kolegów ze studiów, którzy przypomnieli sobie po latach, że potrafią razem w synthy.

niedziela, stycznia 27, 2019

Geowulf - Great Big Blue | Złamane serce w luksusowym opakowaniu | #03

Geowulf - Great Big Blue | Złamane serce w luksusowym opakowaniu | #03



Gdzieś w okolicach ¼ 2018 roku nieświadomie zapadłam się w worek pełen pachnących nowością, lśniących dream popów i wszystkiego, czemu można lekką ręką przylepić łatkę alternatywy czy indie z marzycielskim aromatem. Upalną wiosnę i długo niepoddające się lato spędziłam podśpiewując pod nosem wersy o miłości przypiekanej na chrupko w słońcu i nastoletnim buncie zakrapianym jaśminową mrożoną herbatą, z marnym skutkiem próbując trafiać strunami głosowymi w rozmyte i duszne efekty gitarowe. To było dobre lato.

Wraz z wyjęciem z szafy zimowej kurtki, dzielnie rozpoczęłam poszukiwania czegoś bardziej adekwatnego do aury, czegoś, co ukoi natrętne zbulwersowanie, że słodki i pudrowy letni czas sfilmowany w mojej pamięci na porysowanej taśmie vhs, wróci dopiero za ładnych kilka miesięcy. Plan absolutnie wypalił – przeżyłam najbardziej typowy okres lękowy, jaki tylko można sobie wyobrazić, za to w towarzystwie arcypięknych piosenek, których autorzy próbowali pocieszyć mnie, że w lodowatej, jesienno-zimowej ospałości nie jestem sama. Kolejne dni mijały, oprószone surowością nut smutnych jak oczy zmaltretowanego szczeniaka, aż w końcu, chwilę przed Świętami, w słuchawki wpadli mi o n i.




Zanim owych “ich” rozwikłam, muszę najpierw odważnie przyznać się w tym miejscu do pewnego niedbalstwa. Szukając nowości, niekiedy pierwszy odsłuch odbywa się w ramach soundtracku do pracy, ręcznego prania zapomnianych skarpetek, tarcia sera (wstaw dowolne). Nieszczególnie zatem wsłuchuję się wtedy w każdy wers, godnie łykając jednocześnie gorzką tabletkę “niewłaściwego podchodzenia do sprawy” wiedząc, że każdy na to zasługuje. Po pierwszym, nieco niechlujnym odsłuchu „Great Big Blue” pomyślałam więc, że to takie miłe, słodkie, lekkie. Po łapach dałam sobie sama i to prędko. Ale od początku.

Na pierwszy rzut oka i ucha Geowulf to duet młodych, pięknych, modnych i uśmiechniętych ludzi, którzy potrafią w synthy, słodkie wokale i beztroską szczerość. Melodie nakłaniają do rozłożenia się na trawie w gorący dzień i przeciągania się, póki wszystkie kosteczki w ciele nie odnajdą swojego właściwego miejsca. Nie pasują do niezbyt optymistycznej aury początku roku, uwielbienia do zimowego marudzenia, a bardziej do australijskiego raju, z którego pochodzą.

Sunrise when you call my name
Oh I thought you had something to say
When the tide wash me in
You and I no longer a thing
Unrepentantly I've waited for you




Star Kendrick i Toma Banjanin w celowym rozkojarzeniu poruszają się pomiędzy wytwornym dream popem, a popem samym w sobie, podczas słuchania którego płakać owszem można, o ile łzy sączyć się będą do kieliszka z nietanim winem musującym. Dla mnie dodatkowym plusem jest zahaczanie o lata 80., kiedy te spuchnięte już nieco oczy oślepiane byłyby dodatkowo odblaskami kuli dyskotekowej. Choć nie przepadam za tak wysokimi głosami i z początku zdarzało mi się lekko wzdrygnąć, dalsze obcowanie z głosem Star jest jak pokruszony lizak - słodki jak cholera i kłuje w język, ale i tak wiesz, że go zjesz, ignorując krwawiące nacięcia. Muzycznie jest już nieco spokojniej - poprawne, nieszczególnie odkrywcze (w tym dobrym znaczeniu) linie melodyczne są akuratnym akompaniamentem do codziennego jestestwa. W tej regulaminowości nie ma nic złego - czasem potrzeba człowiekowi ciepłych, krystalicznie dobrych, przyjaznych nut, takiego miękkiego, muzycznego kocyka.




Wszystko w tej recenzji mogłoby pójść dobrze, gdybym nieco wyżej nie odkryła swoich skrytych przyjemności tarcia sera i dopierania osamotnionych skarpetek przy piosenkach. Najwyższy czas się z tego wytłumaczyć. Myliłam się. Myliłam się okrutnie, a moje dotychczasowe, letnie przyzwyczajenia zaszpachlowały moją dreampopową uważność na dobre. I, mili państwo, czuję się naprawdę winna. Moment opamiętania nadszedł, gdy, o zgrozo, postanowiłam podejść do debiutanckiej płyty Geowulf po raz drugi, w momencie krytycznego podupadku na humorze. Miałam nadzieję, że ci piękni i zdolni ludzie nieco mnie rozweselą. Przypadek pozwolił, bym mogła wchłonąć ją niemal w eterze, w ciszy doskonałej, wsłuchując się niemal w każdą wyśpiewywaną literę.

Honey, I was so damn blind
Let you in, control my mind
Although I was insane
It's only me to blame


Geowulf pod mięciutką kołderką i słońcem, które pojawia się w wyobraźni już po kilku pierwszych nutach, schowali porządnie złamane serca, zawód i bezczelną rzeczywistość, która bez ogródek weryfikuje wszelkie marzenia. Rozstania, codzienna powtarzalność, szarość, wyrzuty sumienia, kace moralne, zawód własnym zachowaniem. Barwa głosu Star robi z nich towary luksusowe, jednak ostatecznie nie słychać tu ani grama oszustwa. Krystaliczne słowa i wersy każą powrócić do własnych doświadczeń, sprawdzić jak się mają nasze wspomnienia i aktualność uczuć, które kiedyś porysowały nasze ciało od wewnątrz. Ba, każe też weryfikować to, co teraz czujemy i w jakim miejscu się znajdujemy, zmuszając nas jednocześnie do wzięcia na przysłowiową klatę faktu, że to gdzie, z kim i w jak zadowalającej relacji jesteśmy, to tylko i wyłącznie nasza decyzja. A to kubeł tak lodowatej wody, że parę godzin później ciężko pozbyć się gęsiej skórki, chociażbyśmy tarli ciało z największym zapałem.

Throwing shoes, cursing you again
No make-up sex, now help me rest my head
Take my wine, I'll be fine tomorrow morning
Forget the strain my drunken nights will bring




Muzycznie pięknie się tego słucha, pięknie przy tym się rozdrabnia produkty mleczne, zapiera plamki, pisze teksty. Odważnym ogromnie polecam jednak zamknąć się z tą płytą na cztery spusty i poczuć coś dziwnego, zdrapującego warstwy starej farby. To domowy przelew z garstki wysokiej jakości najprawdziwszych przeżyć, które potrafią tkwić w człowieku bardzo długo. Łyk jest mocny, gorzkawy, upstrzony muzycznymi przesterami i maszynkami, które wydają dźwięki łagodne, kojące. Ten kontrast to uzależniający twór, którego zdecydowanie żal nie spróbować.

sobota, stycznia 26, 2019

Tusks - Dissolve | Krótki przewodnik po czteromiesięcznej kłótni | #02

Tusks - Dissolve | Krótki przewodnik po czteromiesięcznej kłótni | #02


Czy można podchodzić nieskończoną liczbę razy do recenzji jednej płyty? Okazuje się, że 10 piosenek potrafi siedzieć w głowie nawet wtedy, kiedy się ich nie słucha i łaskotać od wewnątrz, sugerując, że najwyższy czas usiąść i coś o nich napisać. Podejść do komputera i wstawanie od niego w związku z tym tekstem było tyle, że mikrourazy strukturalnych włókien mięśniowych miały pełne prawo zadomowić w moich nogach. Ale do rzeczy.


“Dissolve”, czyli debiutancka płyta Tusks - raczkującej w biznesie muzycznym, brytyjskiej multiinstrumentalistki, wpadła mi w słuchawki zupełnie przypadkiem na początku tego cholernie dusznego września. Wchłonęłam ją w całości, nie mogąc ustabilizować jakiegokolwiek poglądu na jej temat. Od razu wiedziałam, że to jedna z tych płyt, które nie wylatują drugim uchem. Po kilku odsłuchach kompletnie nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Coś było nie tak. Najpoważniejsza rana w moich bebechach spowodowana była przekonaniem, że ta płyta to mój ideał i estetyczna paczuszka wszystkiego, czego w muzyce szukam.

Rozsądnie spojrzałam na sprawę i podjęłam trzeźwą decyzję - jak to czasem bywa w pełnych emocji relacjach, zdecydowałam się na separację. Wyparcie to kiepski wybór, jednak dzielnie omijałam tę pozycję przez ponad cztery miesiące. Wraz z pluchą, podle szybko zapadająca ciemnością i nieprzyjemnie wilgotnym powietrzem przyszła ochota na rundę numer dwa. Przeklinając tajming, jego ważność czasem pozbawia człowieka właściwego ucha.



Zaczęło się więc po raz drugi, a wszelkie odczucia wreszcie zaczęły układać się w całość. Wreszcie mogę zebrać właściwe literki i docenić to, co bezsprzecznie jest tego warte. Zawstydzający ogrom przestrzeni, czysty, miejscami matowy wokal lubiący kończyć się folkowym wywijasem, leniwie rosnące w uszach synthy, miękki, lubiący dominować bas, cała tona echa i filigranowy reverb. Skoro modne są teraz gatunkowe łatki, Tusks można przyczepić tą ambientową, popową i elektroniczną jednocześnie.


Nie lubię określać muzyki mianem “smutnej”, bo to zbyt mało nacechowany, płaski i absolutnie zbyt często używany epitet. “Dissolve” pełna jest jednak pewnego rodzaju uniwersalnego bólu, który łatwo można połączyć z własnym życiorysem. Zarówno tekstowo, jak i melodyjnie, Tusks daje psychoterapeutyczne przyzwolenie na zapadnięcie się w bardzo stary, lecz dobrze znany i na pozór miękki materac, którego sprężyny gdzieniegdzie wystają i bez pardonu wbijają się w skórę. Wyznania wokalistki są szczere i bezpośrenie, a umiejętność prostolinijnego mówienia o tym, co zazwyczaj lubimy schować pod poduszkę niezmiernie sobie cenię.
Oh, darling what have you done
You threw us away without a second thought
And the words, they burn in my life
Your eyes are closed, you're just killing off




Tę płytę należy przesłuchać w całości, mimo że poszczególne kawałki podpuszczają swoją odrębnością. Zgrabnie ponumerowane i odtwarzane po kolei stanowią przemyślane doświadczenie zagubienia w eterycznej, bezkresnej przestrzeni, w której od czasu do czasu tworzy się gęsta mgła. To brutalnie szczere i masochistycznie przyjemne. Pomimo paniki, lęku, wyparcia i separacji, ostateczny werdykt to absolutna zachęta, by chociaż spróbować.

Wszystkich, których dopada czasem muzyczny kryzys, ciepło poklepuję po ramieniu. Gdzieś tam jest płyta, która może dokonać w człowieczym wnętrzu sporego rozgardiaszu. Nawet jeśli dopiero po jakimś czasie. A rozgardiasz ten jest ostatecznie warty wszystkiego.

wtorek, maja 15, 2018

Chwila na nieśmiałą trepanację | #01

Chwila na nieśmiałą trepanację | #01



Naprawdę długa chwila. Dłuższa i bardziej irytująca, niż kiedy ściskasz zębami papierosa, a w zapalniczce nie ma już gazu.
O wiele łatwiej jest dopasować się do kogoś bliskiego, w czyich oczach chcemy widzieć akceptację, a w ramionach czuć bliskość. Wzorce łykają nas jak pingwin płotki. Prześlizgujemy się przełykiem do cieplutkiego i wygodniutkiego żołądka, wysmarowani grubą warstwą lepkiej mazi.
Ależ tu miło. Nie musiałeś zrobić najmniejszego kroczku wprzód, żeby zobaczyć, jak ukształtowało cię życie. Leniuszku. 
Uświadomienie sobie, kim naprawdę jesteś, nie jest proste i szybkie. Jest cholernie długie, poprzecinane niekontrolowanymi wybuchami płaczu, przygniecione całym worem lęków, które żrą jednocześnie od wewnątrz i od zewnątrz. Z dziewczyny, która zawsze uważana była za najbardziej optymistyczną i uśmiechniętą, stałam się lekko przemokniętym zwitkiem dziwacznego stanu emocjonalnego, w którym nic nie stoi w równym szeregu.
Myślałam, że mój przegięty altruizm, poświęcanie całego czasu bliskim i cierpliwe słuchanie o czyichś problemach, z łatwością mnie ukształtuje. Sądziłam, że karma rzuci mi cukierka, który będzie choć odrobinę słodki, a po przegryzieniu wyleje mi się do ust karmelowy obraz dziewczyny pewnej siebie i zadowolonej ze swojego życia.
Nie jest jednak aż tak źle. Dryfuję w pozornie spokojnej wodzie, przy tym kurewsko głębokiej. Nie jest zbyt ciepła. Ma też odpowiedni, według obcego widzimisię, poziom zasolenia i grubość unoszącego się na niej kożucha z musu właściwych wyborów. Cały czas mam wrażenie, że o zanurzone w niej stopy, wykonujące ruch umożliwiający utrzymanie się na powierzchni, ocierają się jakieś śliskie, podstępne stwory o chropowatej skórze. Po ich delikatnym, niemal nieodczuwalnym dotyku pozostają prawie niewidoczne ryski, podobne do tych zostających na przesuszonej skórze, kiedy bezwiednie się podrapiesz po przedramieniu. Na ich kamuflaż najlepsza jest ślina.
Wciągam powietrze powoli, wypuszczam dwa razy dłużej, bo tak podobno należy się relaksować. Spokój ducha receptą na szczęśliwe życie.
Powtórz.
Nie tonę, a i tak kurczowo trzymam się czegoś, co wywołuje mały krwotok. To nie brzytwa, a bardziej zmurszała deska, która chwilę w tym bajorze już przeleżała. Nie ma ostrej, cieniutkiej i wyszlifowanej powierzchni. Naszpikowana jest za to wystającymi, ostrymi kawałeczkami drewnianej struktury, która otwiera się gdzieniegdzie, jak środek opuszki przecięty kartką białego papieru. Idealnie prosta linia rozkładających się na boki linii papilarnych, róż ciała zalewany szkarłatem w rytmie pompy, a raczej (według dziecięcego, prześlicznie naiwnego przeświadczenia) miejsca, gdzie zlokalizowane są
u c z u c i a. To tak hipnotyzujące, że nie sposób oderwać wzroku. Trochę boli, trochę uzależnia, a i tak nie przestajesz. Ten wygodny masochizm jest jak guma Shock o smaku jabłka. Na raz można zjeść nawet kilka sztuk.
Ten ziarnisty stan trwa, dopóki nie opadniesz z sił. Udawanie to ciężka praca. To zalepianie używanym już przez kogoś plastrem każdej dziury, do której nie wiesz, co włożyć. Z czasem tych opatrunków zaczyna brakować, a twoje kąciki ust układają się w linii równoległej do podłoża, na którym dość chwiejnie stoisz.
Zastanawiam się, ile mam w sobie odwagi na nieśmiałą trepanację. Przydałoby się, z precyzją godną chirurga, wywiercić malutki otworek w pancernym etui na uczucia. Spuścić nieco presji i dać dotrzeć powietrzu tam, gdzie jest najbardziej duszno. Bieg za czyimś potrafi wyczerpać, aż do stanu duszącej zadyszki. Zamiast pozwalać na to, by farby z czyjejś palety bez pomysłu rozmazywały się na kartonie, strzepnę z niego resztki i odpady z ostatnich 27 lat. Okej, tło nie jest zbyt czyste. Ale czy to znaczy, że nie warto na nim czegoś naszkicować, kiedy co i raz wybuchasz przygniatanymi z przyzwyczajenia koncepcjami?

środa, kwietnia 18, 2018

To, czego nie warto chować do szuflady | #00

To, czego nie warto chować do szuflady | #00




Nabyta i narzucona samej sobie obsesja minimalizmu i perfekcjonizmu zaowocowała niewielką ilością mebli w mieszkaniu, w których szuflady wciskam wszystko, co nie powinno walać się po dokładnie zaplanowanej przestrzeni. Jest w nich już tyle, że wypada każdą możliwą szparą pomiędzy elementem ruchomym i stałym. W tym też miejscu dzieje się naprawdę dużo. Gdzieś pomiędzy tym co powinno być ukryte, a odsłonięte, powstało wiele zapisków o rzeczach mniej i bardziej ważnych.

Po wielu wewnętrznych, niezbyt spokojnych sprzeczkach stwierdziłam, że nie warto chować zupełnie wszystkiego do szuflady. Postanowiłam, że pewne bezwstydne, emocjonalne i życiowe kryzysy powinny ujrzeć światło monitora. Mojego lub twojego.
Tak bardzo chciałabym napisać, że będzie tu pięknie. To byłoby tak filmowe. Za dobrze znam siebie, żeby nie cię nie uprzedzić. Będzie tu brzydko. Śliskie, nieco nadpsute i słowa zlepią się w zdania być może mało zrozumiałe. Także dla mnie. Powiedzmy, że to zero-jedynkowa wersja lęków, obaw, lodowatych, wrzących rozmyślań i wszystkiego, co chciałabym móc ogarnąć w obrzydliwie uciekającym i, o dziwo, mało poukładanym żywocie. Znajdzie się też miejsce na codzienność, powtarzalność i miło otulającą w ciepły kocyk otuchę.

Umówiłam się sama ze sobą, że nie będę stosować backspace'a (chyba, że znów popieprzę przecinki). Wyjdzie z tego niezły syf.

I stoi! - krzyknęłam w myślach, kiedy zobaczyłam, że ten blog faktycznie jakoś wygląda. Później wzięłam łyk białego wina, które zajęło wcześniej dumne miejsce w koszyku zaraz obok mydła w płynie, ochronnego sztyftu do ust i witaminy C. Duży oddech, wyciszający lęk przed publicznym obnażaniem się, klik "Opublikuj". Witaj.

Copyright © 2016 MONOWE , Blogger